Agata Passent o „Późnym słońcu”

ROD czy Rodos?
(„Polityka” nr 33/2023)

(...) Jestem po lekturze najnowszego tomu poezji Marcina Orlińskiego Późne słońce. Nie zabiera nas autor na amfetaminową jazdę rodem z Allena Ginsberga, nie układa nam typograficznych bajerów z poezji konkretnej, porzućmy erudycyjne cmokanie nad dyskretnymi blikami martwej natury z pogrzebaczem. I nie liczmy na polityczny bunt pokolenia Barańczaka. Tu wciągnięci zostajemy w mikroświat pewnego trójkąta: on, ona i ona. Przy czym jedna z tej na zmianę a to tulącej się, a to włóczącej się wśród ślimaków, czosnków i nieskoszonych traw trójcy to suka Ruta. Ślimaki, jeże, mokre liście, stonogi, poruszające się we śnie psie łapy zajmują Orlińskiego równie intensywnie co jego miłosne przypływy i odpływy, a działkowy domek i najzwyklejsze prace przy obejściu zasługują na opiewanie: „Grabię mokre liście, wychodzą trzy / spore worki. Jeden stosik zostawiam przy / parkanie. Niech jeże albo myszy / maja spanie i używanie”. Orliński pakuje do worka mokre liście, zimowe miesiące i wszystkie swoje plany. Świetnie oddaje stan naszej psychiki między zarazą, wojną a nowymi strachami – kto dziś robi plany na przyszłość?

Tonący w śmieciach, oddychający smogiem i smrodem nielegalnych spalarni, przerażeni drożyzną wpychającą nas w coraz bardziej klaustrofobiczne betonowe klitki, bezsilni wobec pazerności polityków serwujących zagładę lasów, poeci i poetki przypomnieli sobie o naszych bliźnich – zwierzętach, owadach, o łąkach, trawach. Urszula Zajączkowska i jej botaniczno-zmysłowe wiersze z tomu Piach, Małgorzata Lebda pojąca pszczoły, a teraz Orliński i Późne słońce. Tytuł czytam nie tylko jako przypomnienie, że oto my, roczniki 70., nie bez trudu przechodzimy z szafki, „młody, dobrze zapowiadający się” do „hello, boomer". Późne słońce to zmęczenie, to czas na to, by człowiek wyszedł z kadru. I zrobił miejsce tym, którzy nie śmiecą.

Zabita dechami, felerna niczym zagrzybiała dykta na ścianach – taka jest nasza Ziemia w poezji Orlińskiego. W tej nieświętej trójcy trwającej w domu wsród pożółkłych traw nie ma miejsca na Boga, tu „Jezus jest przybity", ale nadzieję czujemy w obietnicy tego, ze przecież jesteśmy tu tylko na chwilę, Ziemia to tylko stacja pod Słońcem. Nie jest to poezja apokaliptyczna. To miejscami ironiczna, ale kojąca, ekologiczno-bukoliczna gotowość na rozkład życia. I pożycia, rozkład obrodzi przecież czymś nowym. Głosuję zatem na Rodzinny Ogród Działkowy, a nie na Rodos.

Źródło:
https://www.polityka.pl